Czytaj dalej
Dla tych, co nie pamiętają, przypomnę tylko, że w latach 1945 – 1989 panował w Polsce całkiem ciekawy ustrój, w którym większość decyzji gospodarczych była podejmowana absolutnie z czapy. Oficjalnie to lud pracujący miał głos, ale głosem ludu była Partia znana powszechnie jako PZPR. Jej wysocy działacze zarządzający przemysłem w większości nie mieli bladego pojęcia, co robią i zawsze jednym okiem spoglądali w stronę Moskwy. Dlatego, że decyzje strategiczne podejmowano właśnie tam.
Już w 1945 r. zdano sobie sprawę, że aby lud pracujący się nie burzył na nową, socjalistyczną władzę, musi być czasem karmiony. Co prawda powojenne pola chciały rodzić, ale poziom mechanizacji rolnictwa był w opłakanym stanie. Szybko zatem postanowiono, że w Ursusie reaktywuje się przedwojenna fabryka, która zaopatrzy polskiego chłopa w ciągniki. No a skąd te ciągniki? Oczywiście, że od Niemców.
Licencja? O co to, to nie, bo w ramach odszkodowań wojennych w 1945 r. wygasły wszystkie niemieckie patenty i można było bezczelnie zrzynać całą ich technikę do woli. Oczywiście najlepsze technologie przywłaszczył sobie ZSRR, który w swojej łaskawości postanowił, że nam będzie wolno produkować w Ursusie starego Lanz Bulldoga z początku lat 20.
Co w niedalekiej przyszłości okaże się istotne dla polskiej fabryki ciągników, ta choć udana i modernizowana w międzyczasie niemiecka konstrukcja miała już wtedy 25 lat. Nie przeszkadzało to jednak w “uruchomieniu” produkcji, czyli pozbieraniu po polach i stodołach zachodniej Polski nadających się do jazdy ciągników, odpicowaniu ich i szumnej prezentacji na pochodzie pierwszomajowym w 1947 r. Oczywiście przedtem ścięto wszystkie niemieckie oznaczenia “Lanz Bulldog” na masce i zastąpiono je naprędce przykręconym, dumnym “Ursus LB-45”. Jakie czasy, taka inwencja.
Ciągnik, który już po przemysłowym uruchomieniu produkcji w Ursusie zmienił nazwę na C-45, bardzo szybko się jednak zestarzał i już po kilku latach nawet powstające PGR-y go nie chciały. Był fatalnej jakości, wolny, głośny, kłopotliwy w obsłudze, a jego jednocylindrowy 10-litrowy silnik o tłoku wielkości wiadra wysysał paliwo jak czołg. Jedyną zaletą było to, że ten motor łykał każdy rodzaj, nawet podłej jakości ropę, benzynę czy naftę i to nawet zmieszane razem. Nie dało się też do niego podpiąć prawie żadnej normalnej maszyny rolniczej, więc dokładając do tego beznadziejny uciąg połowy kół o zwykle stalowych obręczach, był to złom.
Czytaj dalej
Mimo produkcji przestarzałego C-45 biuro projektowe zakładów w Ursusie działało pełną parą. Warszawscy inżynierowie bacznie przyglądali się nowoczesnym europejskim konstrukcjom ciągnikowym i wyciągali dobre wnioski. I tak pod koniec lat 50. powstał model C-325. Nowoczesny 2-cylindrowy silnik S-312 o mocy 25 KM, dwustopniowe sprzęgło, reduktor, hydraulika siłowa, WOM. Co ważne, miał spory potencjał rozwojowy i w końcu po modernizacjach stał się C-330. To była całkiem dobra i przemyślana konstrukcja. Szkoda tylko, że nie dla rolników.
Dlaczego? Ano dlatego, że w latach 50. przeprowadzona została prawie przymusowa kolektywizacja. Ziemia orna stała się w przeważającej części zarządzana przez państwo, a indywidualnym rolnikom pozostały skromne poletka. I choć właśnie do nich C-325 był skierowany, wówczas w żadnym razie nie mogli sobie oni pozwolić na kupno nowego ciągnika. Natomiast rosnącym w siłę i użytki rolne PGR-om skromne 25 koni tego traktora było jak psu na budę. Oni potrzebowali ciągników większych, mocniejszych i szybszych. Co na to Ursus?
Ursus w tym czasie miał gotowe do produkcji nowoczesne silniki: trzycylindrowy S 313, czterocylindrowy S 314, a nawet rzędową “szóstkę” S 316. Miały one trafić do ciągników: C-336, C-343 i C-356, które były w fazie głębokich i nieprzebadanych prototypów. Jednak od nawet gotowego prototypu do kompletnego wdrożenia ciągnika do produkcji musiało, co nawet dziś jest normalne, minąć wiele lat. Nawet przy ostrych dotacjach państwowych najpotrzebniejszy wtedy ciągnik średniej mocy mógł wyjechać z fabryki nie wcześniej niż za 5 lat.
Czasu ani pieniędzy na takie działania nie było, bo Polaków po powojennym boomie urodzeniowym przybywało lawinowo, a produkcja zbóż i żywności nadal mocno kulała. Coś musiało się szybko zmienić, więc jak i dziś bywa, partia oraz władze musiały interweniować. Poszły najkrótszą drogą – całkowicie uwaliły projekty nowych prototypów polskich ciągników i odgórnie w 1962 r. kazały Ursusowi zaprzyjaźnić się z czeskim Zetorem.
Do dziś trwają patriotyczne dyskusje, jaki to wielki błąd wtedy popełniliśmy, jakie to były zmarnowane szanse na rozwój polskiej myśli ciągnikowej i jakie wspaniałe projekty poszły do kosza lub na złom. Jednak czy aby na pewno przymusowa przyjaźń z Zetorem była dla Ursusa taka zła?
Mimo, że czechosłowacki Zetor był w strefie wpływów “radosnego” socjalizmu, to na początku lat 60. w kwestii budowy nowoczesnych ciągników był absolutną potęgą. Nie tylko w strefie komunizmu, ale na świecie. Czeskie konstrukcje nie miały sobie równych, a zachodni producenci tych maszyn z zazdrością patrzyli na traktory z Brna. Zetor wyprzedzał jakąkolwiek traktorową konkurencję o całe pokolenie i co chwila wyciągał z rękawa konstrukcje wprost genialne. Właśnie jedna z takich konstrukcji została Ursusowi partyjnie narzucona bez prawa własnego zdania polskich inżynierów.
Tyle, że dziś ten ciągnik wszyscy kochamy, bo stanowi “nasze” narodowe dziedzictwo – Ursus C-4011, choć właściwie jest to Zetor 4011. Tak, to właśnie ten licencyjny i narzucony nam partyjnym dekretem model okazał się strzałem w przysłowiową dychę dla warszawskiej fabryki oraz co istotne, był dla niej przez lata żyłą złota.
Choć wywodził się jeszcze z końca lat 50., był na tyle przemyślaną konstrukcją, że na jego bazie powstawała przez 30 lat cała rodzina polskich legendarnych traktorów. Ursus C-355, C-360 czy nawet zmotany ulep zwany C-360 3P wywodzą się wprost od licencyjnego Zetora 4011. Dziś te ciągniki ciągle pracują w wielu naszych gospodarstwach i uważamy je za swoje, choć ich wzorem była czechosłowacka (wówczas) konstrukcja.
No i właśnie, czy ta przymusowa i narzucona przyjaźń polskiego Ursusa z Zetorem była naprawdę taka zła? Wzajemne relacje obu firm rozwijały się jeszcze przez następne lata i zaowocowały wieloma udanymi konstrukcjami, w tym całą grupą ciężkich ciągników C-385 i pochodnych.
Dodam jeszcze, że to doskonałe polsko-czechosłowackie partnerstwo częściowo dość raptownie skończyło się kilka lat później, oczywiście także z partyjnego nakazu panującej władzy. To już temat na zupełnie inną opowieść.